Żeby tak czas zwolnił

Dni, tygodnie, lata pędzące i numery zmieniające się coraz szybciej, to temat pojawiający się coraz częściej w rozmowach. Chwile podobne, jedne do drugich przygnębiają nas.

Często słyszę w rozmowach: „jak byłem dzieckiem czas mi się dłużył, a teraz nawet się nie obejrzę kiedy minie kolejny rok”. Wstajemy, jazda do pracy, praca, powrót, trochę rutynowych zajęć, i noc. I dzień kolejny i kolejny, a weekendy kończą się szybciej niż się zaczęły. Znacie to?

Jeżeli nie, to jesteście szczęściarzami, a jeśli tak, to przeczytajcie jak ja sobie radzę z coraz szybciej płynącym czasem. Rozwiązaniem jest – złamanie rutyny i aktywność.

czerwony-kapturek

Zimowe wędrówki po górach są bajeczne.

To proste rozwiązanie odkryłam kilka lat temu, kiedy dwa tygodnie wakacji, spędzone w kilku różnych miejscach, połączone z intensywnością przeżyć, subiektywnie wydłużyły kanikułę prawie dwukrotnie. Po powrocie do pracy w biurowych rozmowach słyszałam tylko: „mój urlop tak szybko minął, to były tylko dwa tygodnie”. Nie mogłam wtedy wyjść ze zdziwienia, bo moje dwa tygodnie trawły naprarawdę niesamowicie długo. Ale dlaczego? Codziennie praktycznie robiliśmy co innego, inne miejsca, ludzie, aktywności. A to wywróciliśmy żaglówkę, a to zwiedzaliśmy Berlin czy Rzym, a to wylegiwaliśmy się nad basenem. I wszystko w te same dwa tygodnie. I co najważniejsze wszystko w granicach naszych skromnych możiwości budżetowych, a w porównaniu do wykupionych wczasów to było „tanio i okazja”.

Kilkudniowa wędrówka po polskich górach też jest fascynująca

Wtedy zrozumiałam, to jest to. Ciągłe powtarzanie czynności, rytuał codzienności wpływają na odczucie szybkiego przemijania czasu, a im więcej różnorodnych aktywności podejmujemy tym bardziej nasze życie „wydłuża się”. Różnorodne aktywności wzbogacają nasze życie, stawiają kropki w zdaniach naszych dni i możemy łatwiej namierzyć je w czasoprzestrzeni.

las2

las1

Wystarczy kilka godzin w samochodzie by zobaczyć w Polsce takie cuda.

Sami sprawdźcie. Wyjazd na weekend połączony z wędrówką po górach, kajakami czy wyprawą rowerową spowoduje, że odpoczniecie, złapiecie wiatr w żagle, a czas „wydłuży się” i te dwa dni mogą wydać się nawet tygodniem.

img_4433

Weekend za miastem bardzo pomaga.

Taka sama reguła odnosi się do czasu „po pracy”. Im bardziej aktywnie spędzam czas wieczorami, tym bardziej czas spowalnia. I wcale nie myślę tu o drogich rozwiązaniach, bo wystarczy mi uczenie się nowych rzeczy np. kaligrafii, rysunku, lub przygotowanie własnoręczne ozdób  choinkowych, etykiet do prezentów, i wszystko z dala od komputera – to znany zjadacz czasu.

nazwa001a

Kaligrafia jest jedną z możliwych aktywności „po pracy” i nie wymaga dużych inwestycji.

Ciekawa jestem czy Wy też macie podobne doświadczenia z czasem. Chętnie je poznam.

Pozdrawiam serdecznie i Pomyślnego Aktywnego Nowego Roku zyczenia001a

 

6 dni na Głównym Szlaku Beskidzkim

Czerwony, Główny Szlak Beskidzki – w tym roku rzucił nam wyzwanie. Codzienny marsz po górach, z całym dobytkiem na grzbiecie i 200 km w górę i w dół – to był nasz plan na drugą połowę sierpnia, czyli dwa tygodnie, a przynajmniej 10 dni. Planowanie sobie, a życie sobie, bo tych 10 skurczyło się do dni sześciu. Kontuzje oraz młodzieńczy bunt – oto dwa główne powody skrócenia pobytu w Beskidach.

DSC_0239

Główny Szlak Beskidzki – Czerwony, okolice Hali Miziowej

Łącznie daliśmy radę 85 kilometrom po górach.

Doświadczenie wspaniałe. Jesteś tylko tu i teraz, walcząc z własną słabością. Nie pozwalasz sobie na marudzenie i narzekanie, bo to nic nie da, może tylko popsuć atmosferę w twojej „bandzie”. Zostają jedynie sprawy najważniejsze: woda, jedzenie, nocleg, odpoczynek, przejść, dotrwać. No i jest przyroda. Wszystko inne nie ma znaczenia, ubranie, błoto, fryzura. Widzimy tylko nasze uśmiechy. Idziemy z „bananami” na ustach, rozglądając się dookoła i gapiąc jakbyśmy po raz pierwszy byli w górach.

Tygodniowa wyprawa w góry nie jest rzeczą łatwą. Trasę trzeba wcześniej, z głową, zaplanować. Taki intensywny pobyt w górach to przede wszystkim o dobre, dobre i jeszcze raz dobre buty. Na twardej podeszwie, za kostkę i wodoodporne, bo nawet w niskich Beskidach, latem, na waszej drodze będą kamieniste podejścia, przeprawa przez strumienie i zabagnione łąki, skoki przez ogromne kałuże, przejście przez halę porośniętą wysoką trawą, zejścia po śliskich wilgotnych skałach i strome, gliniaste ścieżki. Po deszczach, szlakami zaczynają płynąć potoki. W trawach mieszkają sobie żmije zygzakowate, dlatego wysokie turystyczne buty to podstawa wędrówki. Polecam również żelowe wkładki, które przy wielodniowym marszu zwiększą amortyzację naszych kroków.

Po drugie: w plecaku niech będzie tylko to, co jest niezbędne. Wszystko co zabierzecie z domu trzeba będzie nosić na własnych barkach. Na wyprawę nie zabrałam dlatego mojej ciężkiej lustrzanki (choć długo się nad tym zastanawiałam, ale wierzcie, przy wielogodzinnym marszu nie ma czasu na wielokrotne postoje i wycyzelowane zdjęcia). Zdęjcia w tym wpisie zrobione zostały tylko telefonem, wybaczcie proszę ich jakość. Książkę, którą w końcu postanowiłam zabrać, zostawiłam w którymś kolejnym schronisku – dodatkowy ciężar, a po kolacji po prostu zasypiałam nie przeczytawszy ani słowa. Książkę, po prostu kupię ponownie.

2016-08-21-21-13-58

Rysianka – Hala Miziowa, maszerujemy z całym dobytkiem

Po trzecie zaopatrzcie się w zdrowe, wysoko energetyczne przekąski – zdrowe batony, orzechy, rodzynki, daktyle i inne suszone owoce i dodatkowo w dobrze przyswajalne witaminy – magnez, potas, wapń, witaminy B kompleks, witamina C. Miejcie zawsze dużo wody. Waszym nogom będzie potrzebne dużo plastrów i talk.

Po czwarte dieta ściśle wegetariańska na szlaku nie jest możliwa, chyba, że codziennie jesteście w stanie jeść  pierogi lub naleśniki, albo niesiecie całe swoje jedzenie na własnych plecach. I tutaj moja odezwa do ajentów i właścicieli schronisk –  MY WEGETARIANIE, PROSIMY O WIĘCEJ DAŃ BEZMIĘSNYCH, I NIE MĄCZNYCH !!! ( w przygotowaniu jest wpis z moimi propozycjami na dania wegetariańskie na szlaku)

2016-08-19-17-19-28

po drodze można się żywić jeżynami i jagodami, w ogromnych ilościach

Na koniec zawsze pilnujcie się szlaku, jeżeli nie widzicie oznaczeń przez kilka minut cofnijcie się do miejsca, gdzie było ostatnie oznaczenie. Zawsze trzymajcie się wyznaczonego szlaku, jeżeli droga jest zamknięta przez ścinkę drzew, oznacza to, że przejście szlakiem jest fizycznie niemożliwe. Idźcie obejściem, i tutaj też uważajcie na oznaczenia – nie są często tak dobre jak prawdziwy szlak.

A teraz opis naszej wyprawy – dzień po dniu:

Dzień 1.: Ustroń – Ustroń Zdrój – Równica – Ustroń Polana – Wielka Czantoria – Soszów (start 12.00 – meta 19.00) – 17 km

Z pociągu wysiedliśmy omyłkowo na stacji Ustroń – dawnym początku Głównego Szlaku Beskidzkiego. Choć nie mieliśmy tego w planie, na ulicy Daszyńskiego, przeszliśmy obok znanego dębu „Sobieskiego” zasadzonego przez mieszkańców na pamiątkę przejścia przez Ustroń wojsk króla Jana III Sobieskiego, idących na odsiecz Wiedniowi.

Ze stacji Ustroń do punktu początkowego GSB – stacji Ustroń Zdrój, musieliśmy dojść około 1,5 km. Tutaj pojawiły się już biało-czerwono-białe oznaczenia szlaku, które prowadziły do pierwszego punktu – schroniska na Równicy.

Po wyjściu z miasteczka, zaczęło się naprawdę trudne podejście – strome, kamieniste, prowadzące przez strumień, miejscami śliskie od grząskiego błota. Prawie pod samym szczytem minęliśmy Kamień Ewangelików – miejsce spotkań XVII wiecznych ewangelików, gdzie teraz odbywają się msze, a my złapaliśmy tu oddech po pierwszym stromym wyzwaniu. Do schroniska jest stamtąd dosłownie 5 minut marszu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wyszliśmy z lasu na parking pełen ludzi, samochodów i gwaru turystów (sic!). Pod schroniskiem Równica krótki odpoczynek, napoje i marsz w dół. Ścieżka szlaku wije się tutaj, przecinając drogę asfaltową. Podczas tego zejścia źle postawiona noga, na ruchomym kamieniu spowodowała wygięcie stopy i upadek. Przestraszyłam się, że nasza wyprawa skończy się zanim na dobre się zaczęła, ale było to tylko nadwyrężenie stawu w kostce. Opuchlizna i siniak – to właśnie zobaczyłam po zejściu do Ustronia Polany, ale okłady z lodu, maść na stawy, i proszek przeciwbólowy postawiły mnie na nogi. Moja kontuzja oraz czekająca nas jeszcze wędrówka do schroniska na Soszowie, była dla nas wystarczającym powodem by pozwolić sobie na odrobinę luksusu – czyli wjazd wyciągiem krzesełkowym na Czantorię (co gorąco polecam :-)). Szczyt Wielka Czantoria to już Czechy, jeśli ktoś chce, to dobra chwila na czeskie piwo.

2016-08-16-20-25-36

Od wieży na Wielkiej Czantorii droga prowadzi wzdłuż polsko-czeskiej granicy i jak zwykle brak tu polskiego zasięgu (uwaga na włączony transfer danych w telefonie). Po drodze różnie – płaskie, wygodne ścieżki, kamieniste, strome zejścia. Ale ogólnie bez większych trudności.

2016-08-16-20-28-18Prawie wyludniony szlak doprowadził nas do tak wyczekiwanego pierwszego noclegu. Schronisko na Soszowie – jedno z najstarszych w Beskidzie Śląskim, powitało nas przepięknym otoczeniem, ogniskiem, przyjazną atmosferą, skromnym pokoikiem i pysznym jedzeniem.  Pochłonęłam przeogromną, jak na mnie, ilość jedzenia – porcję grochówki i kluski na parze w sosie jagodowym.

2016-08-16-20-24-20

Nie mieliśmy sił na jakiekolwiek życie towarzyskie i już o 21.30 spaliśmy mocnym snem. A w środku nocy przebudzenie, bolące nogi nie dawały spać. Kręciłam się z boku na bok ponad godzinę, aż zmęczenie znowu zwyciężyło. Takie przebudzenia z powodu bolących nóg zdarzały się podczas wyprawy codziennie, a nawet jeszcze kilka dni po powrocie do domu.

Dzień 2.: Soszów – Stożek Wielki – Przełęcz Kubalonka – Stecówka – Przysłop (start 10.00 – meta 18.30) – 21,4 km

Drugi dzień zaczęliśmy ostro pod górę, by po chwili od szczytu Cieślar, 2016-08-16-20-23-34podziwiać widoki i iść szlakiem prowadzącym grzbietem. Trochę w górę i w dół. Dopiero poważniejsze wyzwanie stanowiło ostre podejście pod Stożek Wielki, i tutaj znowu pełne turystów schronisko, z których większość dotarła tam wyciągiem krzesełkowym. Po krótkim odsapnięciu, ruszyliśmy dalej, mijając przepiękne Kiczory z fantastycznymi skałkami.DSC_0185

DSC_0187

Kiczory

DSC_0191

martwy las, okolica Kiczorów

Dalej zaczęło się zejście, z jednym krótkim, aczkolwiek stromym podejściem, do przełęczy Kubalonka.

Podczas zejścia z Kiczorów po raz pierwszy pojawiły się problemy ze stopami, i do Kubalonki ledwo doczłapałam. Drobny posiłek, w mało przytulnym barze, to dla mnie wspomnienie bólu nóg i pierwszego kryzysu, nie miałam siły, a iść trzeba było. Z przełęczy Kubalonka, do następnego punktu – schroniska Stecówka, prowadzą dwie drogi. Pierwsza szlakiem, druga asfaltem – dla spacerujących. Muszę się przyznać, że wykończona wędrówką w górę i w dół kamienistym szlakiem, pozwoliłam sobie na odrobinę luksusu, bo  przekonałam swoich towarzyszy, by na chwilę zejść na spacerowy asfalt. W Stecówce chcieliśmy chwilę odetchnąć, zjeść coś, napić się, zebrać siły na dojście do Przysłopa. Niestety budynek był w remoncie (i pewnie pozostanie w nim jeszcze do następnego sezonu), żadnych szans na nocleg czy kupienie czegokolwiek. Na szczęście drogowskaz wskazywał 1h 15 min do celu naszego drugiego dnia. Po godzinnej wędrówce, ku naszemu zaskoczeniu, kolejny drogowskaz na Przysłop znowu wskazywał  1 h 15 min (takie nieporozumienia zdarzyły się nam dwa czy trzy razy w ciągu 6 dni). Wierzcie mi, coś takiego, po całym dniu wędrówki może osłabić. Wyjścia jednak nie ma i iść trzeba. Na szczęście druga tabliczka była przesadzona i po mniej więcej 45 minutach, w części stromej wędrówki pod górę, dotarliśmy do Schroniska Przysłop. Przysłop – w dwóch słowach – jako tako z zewnątrz, w środku, pokoje i łazienki dla tych mniej wybrednych.

Dzień 3.: Przysłop – Barania Góra – Węgierska Górka (start 9.00 – meta 16.00) – 17,1 km

Ten dzień zapamiętałam jako dzień zejścia, dosłownie i w przenośni. Marsz w dół, prawie cały czas. Takie dni, to najlepszy test dla Waszych butów. Moje nie sprawdziły się i na finiszu, na palcach i stopach obu nóg pojawiło się mniej więcej sześć bąbli. Firma znana, ale produkuje buty, które nie nadają się do codziennego, intensywnego marszu. Wracając jednak do początku dnia – Schronisko Przysłop, 45 minut podejścia i jesteśmy na Baraniej Górze, a tutaj wieża i widok na 360 stopni. Cudnie, może niebo trochę zachmurzone, ale cudnie.

2016-08-16-20-20-56

Mysia Polana

Po drodze na Baranią Górę, mijamy Mysią Polanę z rezerwatem głuszca, gdzie kiedyś polowali na te ptaki Habsburgowie (przejście Stecówka-Barania Góra to fragment specjalnego szlaku historyczno-turystycznego – oznaczonego literą H z koroną). 2016-08-16-20-09-43Z Baraniej Góry schodzimy wąskim, ale ciekawym trawersem do Magurki Wiślańskiej, potem trochę w górę i w dół przez Magurkę Radziechowską i Glinne, 2016-08-16-20-17-16ze skałami i przepięknymi widokami.

2016-08-31-07-57-48

za nami Magurka Radziechowska, przed nami Glinne

Ze szczytu Glinne prowadzi ostre, długie, długie zejście do Węgierskiej Górki.

2016-08-16-20-15-04

przed zejściem do Węgierskiej Górki

Tam znaleźliśmy, przy samym szlaku, przemiłą agroturystykę. Bardzo dziękujemy za wspaniałą gościnę.

Dzień 4.: Węgierska Górka – Żabnica – Abrahamów – Rysianka (start 12.00 – meta 18.00) – 15,7 km

2016-08-19-17-15-43

widok na Żabnicę

Ten dzień nazwałabym – sądnym dniem. Ciężki, prawie cały czas pod górę od Żabnicy, miejscowości za Węgierską Górką, aż do samego końca. Upał, skoki przez strumienie, kałuże, bagniska, ścieżki z dyżymi, chybotliwymi kamieniami, obejście szlaku. 2016-08-31-07-54-132016-08-21-21-00-22Trudny marsz, ale widoki jak zwykle przecudowne.

2016-08-21-20-51-32

Abrahamów – ręcznie robione snopki

2016-08-21-21-04-20Tego dnia, mój organizm odciął mi zasilanie już o godzinie 19.30. A szkoda bo schronisko na Rysiance było naprawdę wspaniałe, z cudownymi widokami na Beskidy, Tatry, Słowackie i Czeskie Tatry. Po prostu góry 360 stopni wokół.

Wzdłuż dużej części szlaku dnia czwartego, prowadził Szlak Papieski, a po drodze kilkanaście kapliczek.

2016-08-21-21-11-16

jeszcze pół godziny do Rysianki

 

Dzień 5.: Rysianka – Hala Miziowa (start 10.00 – meta 14.00) – 7,1 km

DSC_0233

Poranny widok z jadalni schroniska na Rysiance

To naprawdę przyjemny, miły spacerek. Kilka podejść, kilka zejść. Trochę przedzierania się przez błota i już. DSC_0235Po kilku dniach naprawdę intensywnego marszu to był dzień ulgowy, wręcz czas odpoczynku. DSC_0238Po dotarciu do schroniska na Hali Miziowej DSC_0237moje poranione stopy wymagały porządnego relaksu, natomiast moi towarzysze wybrali się jeszcze na Pilsko, dosłownie 45 min w górę, a ja pod schroniskiem w oczekiwaniu na pokój kontemplowałam widok Babiej Góry, która na nas czekała.

DSC_0240

Babia Góra po prawej

Schronisko Mizianka, to miejsce bardziej komercyjne od pozostałych schronisk.

DSC_0244

chata z grillem na hali Miziowej

Chyba najmniej klimatyczne i nie dostało w wspomnieniach specjalnego miejsca. Taki po prostu dom wczasowy i już. Bez klimatu i atmosfery górskiego schroniska.

Dzień 6.: Hala Miziowa – Korbielów – około 7 km

To był ostatni dzień w górach.

DSC_0250

Korbielów

Zejście z Mizianki do Korbielowa, to jakieś 2-2,5 h, czasem stromo, czasem płasko. No i nie był to już czerwony Główny Szlak Beskidzki. Stąd można złapać autobus do Żywca lub Krakowa. No i skończyliśmy ten etap GSB, bo kontuzje, zmęczenie i młodzieńczy bunt, ale jeszcze u wrócimy i zaczniemy od zdobycia Babiej Góry – królowej Beskidów. Do zobaczenia!

 

cytrusowa Sycylia

Sycylia właśnie stała się jednym z moich miejsc na Ziemi.

Pierwszy tydzień lutego spędziłam na tej największej włoskiej wyspie, w towarzystwie kilkunastu szalonych kobiet. Planowaliśmy rodzinnie, co prawda, zimowy wyjazd w Bieszczady, ale skuszona przez Kingę z greenmorning.pl, postanowiłam wybrać się na babski wypad pod hasłem „Fotograficzne spa”.

Co tu dużo pisać. Wszystko było fantastyczne. Gospodarze, program, organizacja, jedzenie, towarzystwo – wszystko tip top. Kiedy tyle podobnych, a zarazem innych osobowości spotka się w magicznych okolicznościach pomarańczowych sadów – w pamięci mogą pozostać jedynie cudowne wspomnienia.

Dziękuję Wam Sylvio, Claudio, Justyno, Andreo, Monico, Kingo, Magdo, Aniu, Aniu, Edyto, Dominiko, Doroto, Iwono, Jadwigo, Kasiu, Klaudyno, Olimpio. Bez Was Sycylia nie byłaby tak wspaniała.

Dla mnie, od dzisiaj, Sycylia będzie kojarzyła się z fantastycznymi sadami cytrusowymi, cudownymi, otwartymi ludźmi, zamieszaniem targu w Catanii, fantastycznym jedzeniem i budzącym respekt wulkanem. Mój pobyt był zbyt krótki, by zobaczyć wszystkie atrakcje. Skoncentrowana byłam przede wszystkim na fotografii bogactwa jedzenia i rolnictwa Sycylii, której głównym produktem są cytrusy. Moim największym zaskoczeniem były wytrawne potrawy z wykorzystaniem pomarańczy.

Zawsze kojarzyłam te owoce z deserami, a ogólniej daniami na słodko. Jakże zadziwione były moje oczy kiedy do obiadu podana została sałatka z pomarańczami, dymką i oliwą. A podniebienie było jeszcze bardziej zdziwione tym świetnie skomponowanym smakiem. Fantastyczne, powiadam Wam.

Ale niech o sycylijskiej podróży najlepiej opowiedzą moje zdjęcia:

Cytryny przez wiele lat były najczęściej uprawianymi cytrusami na Sycylii, ale od czasu kiedy ceny tych owoców znacznie spadły sady dziczeją, a drzewa idą pod topór. Uprawy zastępowane są często przez avocado.

Idąc za głosem rozsądku – avocado stało się przecież bardzo popularnym owocem, takich sadów powstaje coraz więcej. Podczas mojej wyprawy odwiedziłam z dziewczynami jeden z nich, prawdopodobnie jeden z pierwszych na Sycylii. Najstarsze drzewa miały przeszło sto lat, i zasadzone były przez ojca, a może nawet i dziadka, właściciela tego cudownego miejsca.

avocado

Zwiedzanie Catanii.

W najbliższym nam, dużym mieście spędziłīśmy tylko jeden, pierwszy dzień. Był on, dlatego, wykorzystany do maksimum. Dzień w Catanii zaczął się dwugodzinnym spacerem po lokalnym targu ze wszystkimi skarbami, jakie sycylijska ziemia i morze mogą wyczarować.

Jak zawsze, znalazłam cudownie świeże włoskie warzywa, i zabójcze ceny, w porównaniu do naszych zimowych sklepów. (świeże karczochy w cenie 30-50 centów za sztukę.)

Targ rybny robił wrażenie, choć jestem wegetarianką i strasznie szkoda mi było tylu rybek,  w takim świetle stanowiły przepiękny obraz.

IMG_2471

sardele i sardele – istockphoto

Targ rybny. Wszyscy panowie bardzo chętnie pozowali do zdjęć, wręcz sami zapraszali mnie bym uwieczniła aparatem a to najstarszego sprzedawcę, czy sfotografowała naprędce zainscenizowaną scenkę rodzajową 😉

Św. Agata

W tygodniu naszego pobytu, właśnie trwały przygotowania do Święta św.Agaty, najważniejszej festy na Sycylii.

Historia Św. Agaty (w bardzo dużym skrócie): dziewczyna, która postanowiła pozostać dziewicą, nie chciała wyjść za mąż za wysoko postawionego Rzymianina. W ramach kary obcięto Agacie obydwie piersi. To cała opowieść. Teraz najbardziej populanym ciastkiem na Sycylii są „cycuszki św.Agaty”, deser naprawdę wygladający jak kobieca pierś – z wisienką na czubeczku.

Na procesję z relikwiami św. Agaty, każda dzielnica Catanii przygotowuje swoje świece – ciężkie instalacje niesione przez kilku silnych mężczyzn. Próby przemarszu odbywają się przez kilka dni poprzedzających święto.

swagata

Strój na procesję, do kupienia.

IMG_2509

i coś dla milusińskich. Pan Baloniarz.

IMG_2528

Catania:

IMG_2570

Miasto u podnóża wulkanu

IMG_2577

W ogromnym miejskim parku rośnie gigantyczny, tajemniczy fikus, który mi się skojarzył z organicznym monstrum. Miałam wrażenie, że zaraz zacznie się poruszać i wchłonie mnie i wszystkich uczestników naszego spaceru. W całym parku porozsypywane były kilogramy konfetti – taka zabawa to również część przygotowania do fiesty.

IMG_2596

No i na koniec to co najlepsze. Cudowne pomarańcze, magiczne sady, niekończące się spacery, których nigdy nie miałyśmy dość, na ekologicznej farmie moich gospodarzy: InCampagna.

IMG_3366

myślę, że na tym nie zakończę mojej znajomości z Panią Sycylią. Tymczasem, ciao Sicilia.